Ogród Kalyany

Zapłaczcie nad Duhmarem

#1 2014-07-09 09:17:24

Hypatia

Administrator

Zarejestrowany: 2014-06-18
Posty: 17
Punktów :   

Shee'Ran Tayani (Amti)

Tu idzie historia postaci.

Offline

 

#2 2014-07-20 16:07:04

Amti

Nowy użytkownik

Zarejestrowany: 2014-07-09
Posty: 4
Punktów :   

Re: Shee'Ran Tayani (Amti)

No to jak idzie, to idzie )


   Najpierw był mój brat, Tana’Ruk (Przynoszący Radość), pierworodny Naza’Rika (Strzegący Dobra), prawnuka Wasa’Kana (Cichy Wędrowiec) – założyciela rodu Tayani.  Duma ojca, chluba rodziny, bystry, rozsądny, lojalny, posłuszny, o czarnych włosach i oczach barwy Kryształu Morza. Później, przez wiele, wiele wiosen, moi rodzice nie mogli doczekać się kolejnego dziecka. Mimo iż moja matka, Keri’Dash (Promień Świtu) parokrotnie doznawała stanu błogosławionego,  kolejne płody przychodziły na świat martwe.

Kiedy więc po raz kolejny, jej brzuch,  z łaski Świętego Kwiatu, zaczął pęcznieć, udała się do szamanki z prośbą o radę i pomoc.   Staruszka ułożyła na glinianym półmisku suszone zioła, kawałki dziwnej, poskręcanej kory i inne znane sobie ingrediencje, po czym  oblała je paroma kroplami srebrzystej cieczy. Przystawiła płonącą drewnianą drzazgę do  stosika i w milczeniu czekała na wróżbę. Ogień początkowo niepewnie pełgał po czarodziejskiej mieszance, skrzył się i syczał, to rósł, to przygasał, aż w końcu zapłonął równym, silnym płomieniem.

Kobieta oznajmiła mojej matce, że oto jej modły zostały wysłuchane i doczeka się kolejnego potomka, po czym przerwała gwałtownie wpatrując się na powrót w niewielkie ognisko. Mimo iż przebywały wewnątrz i żaden najmniejszy nawet podmuch wiatru nie wkradł się do chaty, płomienie zamiast płonąć równo wiły się, trzaskały i tańczyły, jakby chciały zeskoczyć i odbiec własną drogą.  Szamanka uśmiechnęła się pod nosem i podjęła przerwany wątek:

„O taaak, urodzisz żywe dziecko, Keri’Dash Tayani. I na błękit Kailanu, będzie ono miało w sobie życia za wszystkie Twoje nienarodzone maleństwa.  Nie będzie podobne do twego syna, który jest jak woda, jak spokojny strumień. Silny, ale stały, podążający utartym biegiem. To będzie ogień.”

Gdy nadeszła pora rozwiązania i przyszłam w końcu na świat, matka,  pamiętając słowa szamanki, patrząc, jak kręcę się niespokojnie w jej ramionach i dostrzegając  u mnie kępki rudawych włosków, których nie było w naszej rodzinie od dwóch pokoleń, nadała mi imię Shee’Ran – Żywy Ogień.

Od małego wszędzie było mnie pełno. Nie potrafiłam długo usiedzieć na jednym miejscu i ciągle wpychałam się gdzie nie trzeba, przysparzając moim rodzicom mnóstwo utrapienia. Z bratem nie miałam  za bardzo kontaktu. Od czasu do czasu nie udawało mu się wymigać od konieczności zajmowania się mną, ale nawet wtedy szukał okazji, by jak najszybciej pozbyć się przykrego obowiązku. Dla niego byłam tylko małym utrapieniem, stojącym mu na drodze do zajmowania się „dorosłymi obowiązkami”.

Uwielbiałam wodę. Bardzo szybko nauczyłam się pływać i godzinami mogłam  taplać się w rzece, czy jeziorze, które moi rodzice uważali za w miarę bezpieczne. Ludzie z wioski żartowali, że jestem prawdziwym uosobieniem swojego rodu i nazywali żartobliwie Mak’Tayani – małą wydrą. Lubiłam bardzo te zwierzątka, które widywałam podczas wypraw z tatą nad odkryte przez mojego przodka Jezioro Wydr. Według mnie nie tylko były niezwykle sympatyczne, ale przypominały nas, Lunakaiczyków. Wesoło usposobione, skore do zabawy, żyjące obok nas i żywiące się rybami oraz płazami.  Wstyd przyznać, ale kiedyś przyniosłam ze sobą parę garści ziaren kukurydzy, by sprawdzić, czy też, tak jak my, będą ją jadły, ale wydry wzgardziły moim podarunkiem.

Współplemieńcy uśmiechali się pobłażająco, gdy wciskała się do nich chat i zagród, by przypatrywać się ciekawsko ich pracy. Najbardziej zaś lubiłam przebywać w towarzystwie Akay’Nen  Ifaral (Mająca Wiarę, totem Ryby) kobiecie, która wywróżyła matce moje przyjście na świat. Nie należała do naszego rodu, ale  ponieważ nasza szamanka zmarła tragicznie dwanaście pełni przed moim narodzeniem, a jej uczennice były jeszcze za młode, by objąć po niej tytuł, dlatego też korzystaliśmy z rady i wiedzy Akay’Nen. Poza tym była potomkinią siostry mojego przodka Wasa’Kena, jednej z największych szamanek w historii Kailanu – Tira’Zel, w związku z czym łączyły nas co prawda długie, ale jednak wspólne korzenie.

Akay’Nen uczyła mnie rozpoznawać podstawowe zioła, tłumaczyła zasady ich poprawnego zbioru i suszenia, a także przechowywania.  Gdy trochę podrosłam pokazała mi, jak przygotowywać proste maści i napary oraz pozwalała mi sobie asystować przy co mniej skomplikowanych miksturach.

W miarę jak podrastałam powiększał się również obszar mojego myszkowania. Wioska i okoliczne tereny przestały mi wystarczać i co raz częściej zapuszczałam się w okolice dworu lan kazun Danesha. Przychodziłam do szpitala i plątałam się kapłankom pod nogami, chłonąc ciekawie wszystko co robiły. Początkowo irytowała je moja obecność i wszędobylskość, a ja nie rozumiałam, czemu wciąż mnie przeganiają, skoro chciałam tylko pomóc im przy pracy. Zrzucałam jednak ich zachowanie na karb odmienności Kerr-vanaadi od Lunakajczyków i wciąż uparcie wracałam. Wreszcie, nie wiem, czy w akcie kapitulacji, czy w geście docenienia mojego uporu i determinacji, kapłani nie tylko pozwolili mi przebywać w szpitalu, ale zaczęli uczyć. Początkowo robili to bardzo niechętnie, jednak gdy zauważyły, jak wiele rzeczy chłonę i zapamiętuję z samej obserwacji, bądź robię czysto intuicyjnie, uznały, że rąk do pracy nigdy za mało i już bardziej otwarcie udzielano mi lekcji odnośnie leczenia chorób, opatrywania ran i wszystkiego, co trzeba było robić w szpitalu.

Wbrew temu, co by się mogło wydawać, moi rodzice nie byli zbyt zadowoleni z obecnego stanu rzeczy. Próbowali na siłę wepchnąć mnie na ustaloną drogę, zgodnie z którą powinnam, zwyczajem mojego rodu, zajmować się tkaniem i naprawianiem sieci oraz oprawianiem i przyrządzaniem ryb, a w przyszłości najlepiej związać się z synem przyjaciela  mego ojca – Sakr’Anem (Słuchający Głosu), którego usilnie podsuwano mi, jako towarzysza zabawy.

Nie w głowie mi jednak było, ani siedzenie w domu, ani spędzanie dni z nudnym dla mnie Sark’Anem.  Księżyc rósł i malał, pory roku zmieniały się, a ja dzieliłam swój czas między wizyty w chacie co raz bardziej wiekowej i chorowitej Akay’Nen, gdzie moja wiedza i zdolności powiększały się z każdym dniem, a pomocą w szpitalu, w którym poznawałam tajniki medycyny ludu Vanaada.  Wraz ze swoim przybyciem przywieźli oni w nasze strony dużo nieznanych nam wcześniej mikstur, które o wiele lepiej od naszych potrafiły sobie poradzić z niektórymi dolegliwościami, jednak w dalszym ciągu istniało wiele, na które ich lekarstwa nie działały. Chociaż żyliśmy we wzajemnej symbiozie, a nasze kultury przenikały się wzajemnie, kapłani ze szpitala bardzo kurczowo trzymali się własnych metod i receptur. Owszem, przejęli od nas  i stosowali wiedzę na temat niektórych z ziół i grzybów charakterystycznych dla naszej ziemi, jednak głęboko wzbraniali się przed wszelkimi sposobami i praktykami stosowanymi przez naszych szamanów. Skrycie pogardzali  ich wiedzą i doświadczeniem, uważając je za barbarzyńskie.

Tylko jeden jedyny raz zaproponowałam zastosowanie leku, który poznałam dzięki Akay’Nen. Do szpitala przyszedł człowiek  ze służby lan kazun, użądlony przez piaskową pszczołę.  W pewnej chwili, przyglądając się opatrywaniu  pacjentem, poprosiłam starszą kapłankę na bok i powiedziałam, że maść, którą stosują na ranę tego nieszczęśnika, tylko ją podrażni i wymieniłam zioła, które będą odpowiedniejsze. Kapłanka spojrzała na mnie z mieszaniną złości i niedowierzania, po czym zwymyślała od bezczelnych dziewuch, które sądzą, że pozjadały wszystkie rozumy i które ośmielają się wychylać ze swoimi prymitywnymi praktykami, podczas gdy to ona jest kapłanką Bogini o Imieniu Kwiatu i wie o wiele lepiej, co robić, a czego nie. Następnie surowo przykazała, by nie przyszło mi do głowy więcej wychylać się z czymś takim, albo będę mogła pożegnać się z pracą w szpitalu.

Umilkłam zdziwiona jej wybuchem, ale nie odezwałam się.  Dołożyłam też  starań, by już nigdy nie zdradzić się ze swoją wiedzą o medycynie mego ludu, a już w żadnym razie nie dopuścić, żeby kapłanki dowiedziały się o wizytach u Akay’Nen. Nie znaczy to, że zaprzestałam nauki. Wręcz przeciwnie. Nieliczne wolne chwile spędzałam na czytaniu nagromadzonych przez pokolenia manuskryptów, starych zapisków i receptur, które wiekowa szamanka miała w swojej chacie - a było ich naprawdę sporo. Zbierałam także różne składniki i eksperymentowałam z udoskonalaniem receptur i tworzeniem nowych. Chociaż nigdy więcej nie kwestionowałam zaleceń kapłanek, niekiedy potajemnie  „poprawiałam”  ich lekarstwa, a z czasem zaczęłam podmieniać je na przyrządzone przez własnoręcznie, bazowane na częściowo zapomnianej już wiedzy Lunakai lub stworzonych przez siebie przepisach. Owszem, zdarzyło się parę nieprzyjemnych przypadków, ale nigdy nic naprawdę groźnego. Mogłam być niespokojnym duchem, ale do kwestii leczenia podchodziłam bardzo poważnie.

Przez długi okres czasu jedną z pacjentek była, bliska mi wiekiem, Shan’Ti Avarel, z którą szczerze się przyjaźniłam. Była chorowitym dzieckiem, w które codziennie wlewano co najmniej pół tuzina mikstur i naparów w celu poprawienia kondycji jej ciała. Przemycałam dla niej zbierane nad Jeziorem Wydr słoneczne jagody, czy podkradane z domu słodkie, kukurydziane placuszki.  Ona właśnie należała do tych osób, które później zaczęłam raczyć  moimi poprawionymi eliksirami. To między innymi dla niej zaczęłam eksperymentować ze zamianą składników o podobnych właściwościach, by choć odrobinę zniwelować gorzkie  czy ostrawe smaki lekarstw i uczynić jej sytuację przynajmniej trochę znośniejszą.  Gdy opuściła szpital, nasz kontakt nieco osłabł. Widywałam ją czasami gdzieś  w oddali, wymieniałyśmy pozdrowienia i uśmiechy, ale każda z nas miała swoje własne zajęcia i obowiązki, które pochłaniały nas do reszty.

Spotkałyśmy się ponownie w dosyć niezwykłych okolicznościach, które były bardzo ważnym punktem w moim życiu.  Szło mi już na czternastą, czy piętnastą wiosnę, gdy pewnego dnia do szpitala Kalyany wpadł zgrzany i przerażony posłaniec z dworu, krzycząc od wejścia, że młody kazun miał niebezpieczną przygodę,  leży ciężko ranny oraz, że potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Główna Kapłanka spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i kazała  mi iść  ze sobą, bym pomogła jej dźwigać torbę, podawała fiolki i szykowała bandaże. Zaprowadzono nas  schodami do komnaty, w której na wielkim łożu leżał na wpół rozebrany  Imaltar, a młode służące obmywały go właśnie delikatnie  mokrymi szmatami.

Zaraz po wejściu moje nozdrza uderzył  kwaskowaty zapach i jeszcze zanim zbliżyłam się z kapłanką do łóżka, było jasne, co tam zastane. Aromat ten był charakterystyczny dla oparzeń  Kroshrokiem. Kroshrok był  niezwykle niebezpieczny, ale i doskonale znany mieszkańcom wysp, głównie dlatego, że od małego uczono wszystkie dzieci rozpoznawać i wystrzegać się tej bardzo trującej rośliny. Dawno temu stanowiła ona prawdziwą zmorę Lunakajczyków, ale w ostatnich czasach udało się ją w znacznym stopniu wytrzebić z okolic ludzkich siedzib, co znaczyło, że młody dziedzic, którego ciało pokryte było ranami po oparzeniach musiał się zapuścić w tereny, w które zapuszczać się zdecydowanie nie powinien. Wokół chorego stało kilkoro ludzi, między innymi właśnie Shan’Ti, wychowująca się na dworze oraz  dostojnie wyglądający mężczyzna, który, jak przypuszczałam musiał być  sławnym lan kazun Daneshem, ojcem Imaltara.  Sam Imaltar był w bardzo kiepskim stanie. Najmniejszy kontakt ze złowrogą rośliną powodował trudno gojące się rany,  a  on wyglądał, jakby tarzał się po jej liściach z niedźwiedziem. Poza tym, ze względu na to, że odnaleziono go dopiero po trzech dniach, trucizna z liści zdołała się już przedostać do organizmu i zatruć go. Kapłanka podała niezwłocznie eliksiry, które czyściły krew i mogły poradzić sobie z najgorszym, jednak okłady, które zastosowała na rany były niewystarczające, przy tak rozległym oparzeniu. Przez cały pobyt biłam się z myślami, obawiając się reakcji Kapłanki i Kazun Danesha na to, co chciałam powiedzieć.  Szybko jednak  doszłam do wniosku, że życie chłopaka jest ważniejsze, niż gniew przełożonych, czy moja posada w szpitalu. Szczęśliwie dla mnie, Kapłanka wyszła na jakiś czas, by przygotować nowe mikstury, ja zaś, za pośrednictwem Shan’Ti  zdobyłam posłuchanie u ojca Imaltara. Wyjaśniłam mu, że chociaż jestem pewna, że braminka zrobiła co mogła, by pomóc młodemu szlachcicowi, wiedza Kerr-vanaadi może okazać się w tym przypadku niewystarczająca.  Dzięki poręczeniu ze strony Shan’Ti  oraz sympatii i  zaufaniu pana dworu do ludu Lunakai, pozwolono mi spróbować pomóc Imaltarowi po swojemu.  Po całonocnym stosowaniu okładów, przeszukiwaniu manuskryptów, robieniu kolejnych mikstur i doglądaniu chorego (w czym niestrudzenie towarzyszyła mi Shan’Ti martwiąca się losem swojego drogiego przyjaciela) stan Imaltara ustabilizował się, a wkrótce wyraźnie się poprawił.  Nie minął tydzień, gdy młody dziedzic zaczął powoli wstawać  z łóżka, a po kolejnym całym księżycu odzyskał pełnię sił, a na jego skórze nie pozostała  nawet jedna blizna. Jedynym mankamentem był fakt,  że z powodu długiego czasu obecności trucizny w jego ciele, nie udało się jej całkowicie usunąć z jego organizmu, w związku z czym, odtąd już zawsze musiał regularnie co jakiś czas zażywać specjalny napar, który zapewniał mu zdrowie i pełną sprawność.

Co zaś tyczy się mnie, nie tylko nie zostałam wyrzucona ze szpitala, ale jeszcze zyskałam sobie uznanie i  wdzięczność zarówno lan kazun jak i młodego Imaltara. Pracowałam dalej, regularnie dostarczając szlachcicowi  jego napar i spisując w międzyczasie swoją wiedzę, zarówno tą zaczerpniętą z obu kultur, jak i zdobytą na własnych doświadczeniach. 

Gdy wiele lat później Imaltar powiedział, że zamierza zabrać mnie ze sobą na wyprawę do kraju Vanaada, byłam nie tylko dumna i zaszczycona tym dowodem zaufania, ale też podekscytowana perspektywą przygody i... co tu kryć, możliwości poszerzenia  swojej zielarskiej wiedzy . Tym bardziej, że towarzyszyć nam miała  Shan’Ti oraz znany mi również łowczy Vor’Kiaan.

Na pożegnanie dostałam od Akay’Nen jej starą pamiątkę po Tira’Zel – naszyjnik z wisiorkiem w kształcie ryby, aby przyniósł mi szczęście w  odległym kraju i przypominał o niej.

Szczegóły postaci:
-  mimo iż w miarę szybko łapie raashtramskie słówka, początkowo trudno jej się odważyć mówić w języku, którego jednak nie zna. W końcu jednak udaje jej się przełamać i uparcie próbuje szlifować swoje umiejętności, co często bywa przyczyną komicznych lub niezręcznych sytuacji.
- bardzo słabo zna kulturę Raashtram i chociaż uważnie i chętnie słucha wszystkiego, co w wolnych chwilach opowiada im Shan’Ti dużo rzeczy, zachowań i konwenansów jest dla niej kompletnie niezrozumiała, co prowadzi czasem do mniej lub bardziej poważnych nieporozumień.
- nie dość, że jest typową przedstawicielką swojego ludu, który jest bardzo otwarty w kontaktach z ludźmi i nie zna, tak sztywnego podziału kastowego, jaki mają mieszkańcy Raashtram, to przez wrodzoną bezpośredniość oraz niepohamowany język, często zdarza jej się odzywać, gdy, do kogo lub jak nie powinna. Chociaż zwykle nie robi tego w złej wierze, a w Kailanie takie zachowanie uchodziło jej płazem - w Raashtram niestety nie zawsze może liczyć na taką wyrozumiałość.
- wytrwale gromadzi napotykane po drodze raashtramskie rośliny lecznicze i tworzy z nich zielnik, zapisując ich właściwości.

Ostatnio edytowany przez Amti (2014-07-21 19:00:17)

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.grubson.pun.pl www.dla.pun.pl www.polskiecorby.pun.pl www.nsh.pun.pl www.sony-ericsson.pun.pl