Ogród Kalyany

Zapłaczcie nad Duhmarem

#1 2014-07-19 15:21:08

Oksymoron

Administrator

Zarejestrowany: 2014-06-18
Posty: 7
Punktów :   

Shan'Ti Avarel (Hypatia)

[Tu idzie historia postaci]

Offline

 

#2 2014-07-19 15:22:40

Hypatia

Administrator

Zarejestrowany: 2014-06-18
Posty: 17
Punktów :   

Re: Shan'Ti Avarel (Hypatia)

    Moja historia nie jest tak niezwykła, jak historie tych Lunakai, którzy poświęcili swoje życie przygodzie. Przygoda nigdy mnie nie pociągała, nie w takim sensie, jak to zwykle bywa u naszego ludu. A jednak o przygody potykałam się niemal każdego dnia, mijając je, ocierając się o niezwykłe wydarzenia, lecz nigdy nie będąc w ich centrum.

    Przyszłam na świat jako pierwsza z trojga dzieci wodza totemu Kruka. Moja młodsza o pół klepsydry siostra-bliźniaczka zmarła niedługo po narodzinach, a ja sama nieomal podążyłam jej śladem. Nadano mi imię Shan’Ti, „Znajdująca Światło”, gdyż wbrew przewidywaniom znachorów wyszłam z ciężkiego stanu i przetrwałam wiek niemowlęcy, z miesiąca na miesiąc odzyskując siły. Wciąż jednak byłam wątła i podatna na choroby, a moja chorowitość zapewne trwałaby do dziś, gdyby nie decyzja rodziny o oddaniu mnie na dwór naszego sąsiada oraz przyjaciela, Danesha, syna Dashira z rodu Khari. Tam, pod okiem kapłanów ze szpitala Kalyany oraz lunakaiskich zielarzy, regularnie karmiona byłam niezliczonymi miksturami, ziołami i naparami do picia, co wyrobiło u mnie wstręt do większości smaków, ale znacznie polepszyło moją kondycję. Pierwszych kilka lat swojego życia spędziłam głównie w szpitalu Kalyany, dzięki czemu już w bardzo wczesnym wieku mówiłam płynnie zarówno w języku Lunakai, jak i w mowie Raashtramczyków.

    To właśnie tam zaczęły się moje prawie-ale-nie-całkiem przygody. Mieszkańcy dworu żartowali, że muszę być wyjątkowo lubiana przez raashtramskich bogów, gdyż obdarzyli mnie oni niezwykłym szczęściem – począwszy od samego faktu przeżycia komplikacji po narodzinach, poprzez niezwykły talent do języków, aż po fakt, że omijały mnie wszelkiego rodzaju nieszczęścia, a jeśli już wpadłam w tarapaty, udawało mi się jakimś cudem wyjść z nich bez większego szwanku. Niejednokrotnie zdarzały się sytuacje, w których to szczęście oscylowało na granicy cudu. Kiedy miałam pięć wiosen, zaatakował mnie jadowity wąż. Rzucił się na mnie z rozwartą do ugryzienia paszczą i… jego zęby trafiły w jedyny metalowy element, jaki miałam na sobie - klamrę od pasa. Kilka wiosen później zawaliła się część strzechy w szpitalu i kawał dachu runął wprost na moją głowę. Od krzywdy uchroniła mnie niewielka antresola, pod którą chwilę wcześniej zdążyłam usiąść. Sytuacji takich było na pęczki.

    Kiedy nieco podrosłam, mogłam wreszcie powrócić do swojej rodziny i nauczyć się jednego z fachów tradycyjnie wykonywanych przez przedstawicieli mojego rodu, czyli snycerstwa albo bednarstwa. Zdecydowanie bardziej jednak interesowała mnie kultura raashtramska, dlatego też poprosiłam rodziców o wstawienie się za mnie u Danesha, syna Dashira z rodu Khari, aby pozwolił mi pozostać na swoim dworze i pobierać tam nauki. Jakaż była moja radość, gdy otrzymałam zgodę zarówno od moich rodziców, jak i od lan kazun Danesha! Wraz z pierwszym brzaskiem dnia następnego siedziałam w pierwszej ławie przyświątynnej szkółki, gdzie chłonęłam wiedzę o raashtramskich bóstwach, o tamtejszym systemie kastowym, a także o historii tamtejszych ziem. Wraz ze mną do szkoły uczęszczał Imaltar, syn lan kazun Danesha, z którym od razu nawiązałam nić porozumienia. Niesamowicie mnie fascynował, gdyż pomimo tego, iż urodził się w Kailan, miał w sobie raashtramską krew, a wokół niego panowała aura jakieś takiej naturalnej wyższości. Nie, nie był arogancki. Po prostu patrząc na niego widziało się kogoś dobrze urodzonego. Czasem, gdy ktoś go zdenerwował, Imaltar próbował przybierać autorytarną pozę Wielkiego Pana, ale wychodziło mu to komicznie. Bardzo go polubiłam pomimo, że był moim kompletnym przeciwieństwem. Mnie interesowały historie dawnych wojen, imiona bohaterów oraz ich dokonania, a jego ciągnęło do zwiedzania wyspy, do polowań i przygód. Spędzał z lunakaiskimi dziećmi tyle czasu, że prawie nie mówił po Raashtramsku. Od tubylców otrzymał nawet pseudonim: Tahir, określenie używane dla rzeczy, których nie znamy, ale które wydają się naturalne, swojskie, nasze.

    Bardzo szybko okazało się, że wraz z Imaltarem znakomicie się uzupełniamy. Kiedy on miał zdać test w szkole, potrafiłam siedzieć po nocach, aby rankiem przynieść mu gotowe materiały z lekcji, które ominął. Kiedy zaś ja koniecznie chciałam przeczytać jakieś pismo lub przejrzeć raashtramskie księgi, Imaltar wślizgiwał się do gabinetu ojca i wykradał dla mnie materiały. Choć większość czasu spędzaliśmy osobno (jako dziedzic szlacheckiego rodu, oprócz obowiązku uczęszczania na wspólne lekcje Imaltar posiadał również osobistych guwernantów), zawsze mogliśmy liczyć na wzajemną pomoc. Dzięki temu nasza przyjaźń przetrwała lata szkolne, umacniając się przez lata.

    Wśród lunakaiskich dzieci nie miałam zbyt wielu przyjaciół. Nie dlatego, że stroniłam od ludzi, lecz dlatego, że wolałam poświęcać czas na naukę niż zabawę. Najbliższą mi osobą z Kailan już we wczesnym dziecinstwie była Shee'Ran Tayani, zielarka ucząca się lecznictwa w szpitalu Kalyany. Dzieliła nas na tyle niewielka różnica wieku, że nawiązałyśmy nić porozumienia. Ona była najmłodszą uczennicą Kalyanitów, a ja ich najmłodszą pacjentką - nasza przyjaźń zawiązała się całkiem naturalnie. jak już wspominałam, przez niezliczone ohydne mikstury i ścisłą dietę poznałam niewiele smaków i bardzo mało rzeczy mogłam zjeść bez krzywienia się z obrzydzeniem. Tylko dzięki Shee'Ran poznałam nowe smaki oraz lokalne specjały, które mi przynosiła. To również ona wpadła na wspaniały pomysł takiego doprawiania mikstur, że nie były już tak niedobre, a przy okazji nie traciły nic ze swych leczniczych właściwości. Chcąc jakoś odwdzięczyć się mojej koleżance za jej pomoc, uczyłam ją co zabawniejszych Raashtramskich słówek. Nie wiem jednak, czy jeszcze jakiekolwiek pamięta, bo byłyśmy wtedy dziećmi, a w późniejszych latach widywałyśmy się bardzo sporadycznie. Moja wdzięczność trwa do dziś, a Shee'Ran cenię na równi z Imaltarem.

    Nie do końca interesowałam się tym, co Imaltar robi poza nauką, jednak wiedziałam, że jego rodzina pozostaje w stałym, choć ze względów odległościowych dość ograniczonym kontakcie z raashtramskim miastem, które do nich należy, Duhmarem. Imaltar wiedział, jak bardzo interesuje mnie wszystko, co dotyczy Kontynentu, dlatego byłam pierwszą osobą, która dowiadywała się, co słychać w Raashtram. Byłam również pierwszą osobą, która usłyszała od Imaltara o wojnie, która wybuchła w Raashtram.

    Mój przyjaciel przyszedł do mnie późnym wieczorem, wyraźnie przygnębiony. Słuchałam w milczeniu, gdy opowiadał mi o wieściach, jakie przywieźli jego ludzie – o rzeziach, spalonych miastach i wioskach, trupach i pożodze. O dzielnie broniącym się Duhmarze, który wreszcie ugina się pod naporem wroga i zostaje zniszczony. Kiedy Imaltar skończył swą opowieść, poinformował mnie tonem najoczywistszej oczywistości, że zamierza wsiąść na statek i dotrzeć na swoje ziemie, do Duhmaru, oraz że chciałby, abym pojechała z nim jako tłumacz. Okazało się, że planował zabrać ze sobą dwoje rdzennych Lunakai, Shee’Ran Tayani – jedną a naszych najlepszych zielarek i moją przyjaciółkę z dzieciństwa, oraz Vor’Kiaana Muriah – łowczego, który niegdyś uratował mu życie. Z jednej strony przerażała mnie myśl o tak dalekiej podróży, a z drugiej… nie mogłam się doczekać. Ujrzę Raashtram! Będę stąpać po tej samej ziemi, po której chodził Vanaad i jego jeźdźcy!

    Pamiętam, że zgodziłam się, nim Imaltar skończył zadawać pytanie.

    Okazało się, że już sama podróż stanowiła nie lada przygodę. Żyjący od urodzenia na wyspie i nie wypływający głęboko w morze Lunakaiczycy jak jeden mąż nabawili się morskiej choroby. Imaltar, jako kszatrja i dziedzic szlachetnego rodu starał się zachować twarz, ale i on wkrótce pozieleniał i spędził większość rejsu przewieszony przez barierkę, targany torsjami, co wywołało powszechne rozbawienie wśród załogi. Tylko mnie znów się poszczęściło - wkrótce po wypłynięciu ogarnęła mnie senność, wobec czego większość rejsu przespałam, podczas gdy moi towarzysze walczyli z chorobą morską.

    Na lądzie wcale nie było łatwiej. Pomimo 12-osobowej obstawy, jaką wysłała po naszą grupę zaprzyjaźniona z Imaltarem kapłanka z Duhmaru, co krok czyhały na nas niebezpieczeństwa. Nie były to jednak jadowite zwierzęta czy trujące rośliny, ale inni ludzie – zbójcy grasujący na traktach. Wielokrotnie próbowano nas pojmać, zamordować, ograbić, wyłudzić nasz dobytek, a nawet przekupywać, abyśmy oddali zabraną na podróż żywność; jakoś jednak zawsze udawało nam się wyjść obronną ręką. Ja sama starałam się trzymać z dala od przelewającej się wokół krwi, gdyż nigdy nie czułam się pewnie z mieczem w dłoni. Kiedy ktoś chciał mnie zaatakować, osłaniałam się ramionami i krzyczałam, że jestem tylko tłumaczem, i że nie chcę nikogo skrzywdzić. Śmiertelny cios nigdy nie następował, jednak nie dlatego, że poruszyłam serce napastnika, tylko dlatego, że ktoś właśnie przebił je swoim mieczem.

    Kiedy nareszcie dotarliśmy do Duhmaru, zastaliśmy przerażający widok – wioska była kompletnie zniszczona, część domów spalono, a dookoła roznosił się swąd zgnilizny i śmierci. Przewodnicy zaprowadzili nas na mokradła, gdzie ukrywali się ocalali mieszkańcy mieściny. Tam na spotkanie wyszła nam kapłanka w służbie Kalyany, która wyczekiwała naszego przybycia. Z początku Imaltar, niepewny swojej znajomości raashtramskiej mowy, porozumiewał się z braminką przeze mnie, lecz z czasem zaczął zwracać się do niej bezpośrednio, a moja pomoc stała się zbędna. Postanowiłam zatem zwiedzić zaimprowizowaną osadę na moczarach, gdzie Duhmarczycy mieszkali w zbudowanych na prędce chatkach, starając się wieść w miarę normalne życie. Patrząc, jak Shee’Ran i Vor’Kiaan pomagają w budowie schronień, w polowaniach i ziołolecznictwie, nagle zdałam sobie sprawę, że… tak naprawdę nic nie potrafię. Moją jedyną mocną stroną była znajomość dwóch języków – i to wszystko. Nigdy nie nauczyłam się żadnego fachu, nie posiadłam żadnej użytecznej umiejętności. Postanowiłam jednak pomagać tak, jak potrafiłam. Zajmowałam się dziećmi, kiedy ich rodzice budowali schronienie lub szukali pożywienia, podawałam narzędzia, aby usprawnić prace, tłumaczyłam słowa swoich rodaków, kiedy Raashtramczycy nie potrafili ich zrozumieć. Wszystko to było jednak kroplą w morzu potrzeb. O wiele więcej robili Shee’Ran i Vor’Kiaan. Ten ostatni zresztą zlitował się nade mną i w wolnych chwilach uczył mnie walki, a nawet zorganizował dla mnie nowy, ostry jak brzytwa miecz, bym mogła się bronić w razie ataku. Czułam się jednak nieco, jak kula u nogi zarówno Imaltara, jak i moich rodaków.

    Z ulgą przyjęłam zatem prośbę Imaltara, abym tłumaczyła jego słowa, gdy w dalszej podróży spotkamy mieszkańców Raashtram. Kiedy wreszcie w liczbie sześciu osób (kapłanka i jeden z wojowników przyłączyli się do nas) zebraliśmy się do podróży, czułam się nieco bardziej potrzebna, jednak wciąż miałam świadomość tego, że moja obecność w każdej chwili może stać się zbędna.
Dlatego teraz, kiedy tylko Imaltar rozmawia z Raashtramczykami, staram się przekazywać informacje jak najrzetelniej, a także doradzać Imaltarowi, korzystając ze swojej wiedzy o Raashtram. Mam nadzieję, że szczęście, które towarzyszyło mi przez całe życie uśmiechnie się do mnie również na raashtramskiej ziemi.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.sony-ericsson.pun.pl www.dla.pun.pl www.polskiecorby.pun.pl www.hogwartx.pun.pl www.nsh.pun.pl